Cześć! Na początku muszę Was prosić o wybaczenie z powodu tak późnego opublikowania recenzji "Nieosiągalnego". Dostałam go na sporo przed premierą, przeczytałam go w ciągu jednego dnia, ale potem sprawy zdrowotne się troszkę pokomplikowały i nie miałam siły usiąść i przelać myśli na klawiaturę komputerach. Ale już jestem i już Wam przedstawiam, co też myślę o powieści stworzonej przez duet Nawara & Falkowska.
Ci, którzy śledzą mój bookstagram @ksiazkowepodrozeanny mogli już się zorientować, że chociaż historię Olimpii i Williama przeczytałam błyskawicznie i chociaż wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, to jednak miałam pewne zastrzeżenia. O tych "minusach" napiszę Wam jednak trochę później i Was o tym odpowiednio wcześniej poinformuję, bo jednak zapachnie tam leciutko spoilerami, a nie chciałabym odbierać przyjemności z lektury tym, którzy po tę książkę dopiero sięgną. Tych, którzy "Nieosiągalnego" już przeczytali - w tym miejscu poproszę Was, abyście odnieśli się do poniższych "zarzutów" i wyrazili swoje zdanie na ten temat :)
Ale oczywiście musimy zacząć od początku. Nasza główna bohaterka to studentka, pracująca jako kelnerka, mieszkająca z ojcem psycholem. I to dosłownie. Nasz główny bohater to natomiast .. książę z krwi i kości, następca tronu Martagonu, który początkowo jest przedstawiany jako podrywacz nie bardzo przejmujący się uczuciami.
Olimpia i William spotykają się na wieczorze panieńsko - kawalerskim, gdzie książę przebywa oczywiście incognito. I tak się zaczyna gra, która... bardzo szybko się kończy, niestety.
Uwaga! Uwaga!
I tutaj zaczynają już się spoilery!
Największy mój "zarzut" odnosi się właśnie do tej zbyt szybko zakończonej gry. Kiedy Olimpia podczas pierwszego spotkania wydaje się księciu niedostępna, padają słowa o rozpoczęciu przez niego gry. Ale niestety nic takiego dalej nie następuje.
Ona szybko zakochała się w nim, on też świata poza nią nie widział. A autorki miały ogromne pole do popisu, aby pokazać charakterność księcia. Jakieś szalejące w nim wątpliwości. Może bunt. I wreszcie dążenie do osiągnięcia celu, czyli uwiedzenia Olimpii.
Sam środek ciężkości tej powieści też chyba znalazł się lekko w złym miejscu, bo nasi główni bohaterowie dosyć szybko zostali parą. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że wpływ na to miały pewne wydarzenia, które rozegrały się po powrocie Olimpii do Polski i książę, jako człowiek honoru nie widział innego wyjścia, jak tylko uratować dziewczynę przed cierpieniem. Ale później wszystko tak szybko poszło z górki, że to aż boli. Nikt nie podkładał im kłód pod nogi (oj, jak ja widziałam w tej roli królową Martagonu, albo żonkę kuzyna), a w tej kwestii można było się naprawdę fajnie pobawić.
Ja nie twierdzę, że ta książka jest zła. Broń Boże! Bo jest fajnie napisana. Widać, że autorki dobrze się zgrały tworząc tę historię i miały na nią świetny pomysł. Było wciągająco - w końcu przeczytałam ją w jeden dzień, w każdej wolnej (i niewolnej) chwili 😉 Było zmysłowo i ze smakiem. Tylko że w tym przypadku jest chyba troszkę zbyt cukierkowo. Ma to oczywiście swoje plusy, bo akcja pędzi jak szalona i nic nas nie nudzi. Ale zabrakło mi chociażby takiego typowego czarnego charakteru. Niby zamiast złej Królowej jest tutaj psychopatyczny ojciec, ale on jakby jest po prostu zły i nie ma większego wpływu na rozwój wypadków między Olimpią, a Willem. I nie ukrywam też, że miałam nadzieję, że dziewczyna będzie bardziej oporna urokowi przystojniaka.
I jeszcze żeby tak na koniec dać upust emocjom, to muszę Wam zdradzić, że kompletnie nie mogę zrozumieć, dlaczego nasza bohaterka nie miała nic przeciwko temu, żeby książę nazywał ją Kopciuszkiem?! Jakby kiedy ona sama się tak nazywa to brzmi to jeszcze w miarę ok. Bo jest niepewna. Nie wierzy we własne siły. Ale miałam wrażenie, że kiedy padało to z jego ust (czego oczywiście nie robił ze złośliwości), to jednak ja odbierałam to tak, jakby on dawałal jej do zrozumienia, że to tylko dzięki niemu uniknęła tego szamba we własnym domu. A Olimpia przecież była ambitną dziewczyną, która studiowała i pracowała i gdyby tylko uwierzyła w siebie, sama mogłaby osiągnąć naprawdę dużo. Każdy zna przecież tę klasyczną wersję, w której gdyby nie książę, to Kopciuszek dalej latałaby z tą śmierdzącą szmatą po podłodze, bo jedynym, co mogła zaoferować była uroda. Kto by tam patrzył na dobre serce. Tylko gary, szczota i szmata.
Wracając jednak do powieści - wolałabym, żeby w momencie, w którym Olimpia nazywa się Kopciuszkiem, książę powiedział : "Jaki z ciebie Kopciuszek?! Jesteś wyjątkowa. Możesz zrobić ze swoim życiem, co tylko chcesz. Nic mi nie zawdzięczasz".
Ja wiem, to może jest takie szukanie dziury w całym i takie czepianie się na siłę, aby tylko wbić szpilę. Żeby tylko zabolało. Ale ci, co mnie znają doskonale wiedzą, że nie ma we mnie krzty złośliwości. Ale kiedy coś mi nie pasuję, to po prostu o tym mówię. Czy to wada, czy zaleta - nie mnie to już oceniać 😉
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Muza 💕💕💕