Zawiodłam się na tej książce, a przecież opis zapowiadał tak świetną przygodę.
Julia wraz z Filipem planują powiadomić jego rodzinę o planowanych zaręczynach. Pomimo tego, że Julia ulega wypadkowi w pracy, młodzi postanawiają nie odwoływać wizyty. Okazuje się, że złamana noga i liczne siniaki to najmniejszy problem przyszłej panny młodej, bowiem podczas spotkania na jaw wychodzi wstydliwa tajemnica z jej przeszłości, która dyskredytuje ją w oczach Filipa i jego bliskich. Ze ślubu nici! A miało być tak pięknie...
Julia czuje się upokorzona. Za namową przyjaciół, Basi i Mietka, postanawia się nie poddawać i poszperać trochę w przeszłości rodziny jej eksnarzeczonego. Chce wszystkich zdemaskować, aby oni poczuli się równie podle jak ona w dniu tej przeklętej wizyty, a przy okazji uratować swój honor i odzyskać ukochanego. I tak oto rozpoczyna się wspólne "śledztwo", które lekko komplikuje pojawienie się Marka, kuzyna Filipa.
Nawet nie wiecie jak bardzo żałuję, że tym razem recenzja nie będzie pozytywna, ale nie mogę napisać, że było super skoro moim zdaniem nie było.
Zaczęło się od tego, że nie bardzo rozumiałam, czemu Julii tak bardzo zależy na odzyskaniu Filipa. To prawda - z miłością się nie dyskutuje, ale mężczyzna jej życia od początku był przedstawiony jako cholerny dupek, z którym nie sposób wytrzymać. Taki zapatrzony w siebie burak! Ale ok, miłość to miłość, a urażona duma pragnie zemsty. Nie będę z tym dyskutować.
Julia wraz z przyjaciółmi "przenika" w otoczenie swoich ofiar, przebywa z nimi, nawet dla nich pracuje (!), ale dzięki odpowiednim kamuflażom nikt jej nie poznaje. Wszak jest dobrą aktorką. Jednak jeżeli liczycie, że Julka, Basia lub Mietek znajdą w czyjejś szafie jakiegoś trupa, to... się mylicie i myliłam się ja. Trupów nie będzie.
Doskonale sobie zdaję sprawę, że te odkryte sekrety miały dotknąć i pogrążyć członków rodziny Filipa, jak również pokazać mentalność nas samych - przecież my też czasami, z różnych przyczyn, zakładamy maski i udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Autorka chciała pokazać, że każdy ma coś do ukrycia. Ale brakowało mi tego WOW. Przyznaję, że te sekrety poszczególnych osób były czymś, co trzymało mnie przy tej książce, bo byłam niesamowicie ciekawa, co też takiego może ukrywać była posłanka, psycholog, ksiądz proboszcz, czy szlachcianka (głównie ona). Ale niestety po pełnym oczekiwania akcie (tak, tak - bohaterowie są aktorami, więc rozdziały są właśnie aktami) myślałam sobie "ooo, tylko tyle?".
Tym, co przelało czarę goryczy był humor. A ściślej rzecz ujmując za dużo humoru, który w moim odczuciu wcale nie był śmieszny. Zaśmiałam się w trakcie lektury jeden raz. Jeden malutki raz. Przez resztę wyglądałam jak smerf maruda, który w drugiej części przygód o niebieskich stworkach nagle postanowił zostać optymistą i zamiast uśmiechu na jego twarzyczce pojawił się bliżej nieokreślony grymas. Ja tak właśnie wyglądałam - już myślałam, że zaraz nastąpi przełom i wreszcie będę miała okazję do śmiechu, ale treść szybko sprowadzała mnie na ziemię.
Nie zrozumiałam też kompletnie zabiegu nie wymieniania nazw miejscowości. Autorka we wstępie napisała "Ponieważ wszelkie imiona w istocie należą do bohaterów tej historii, postanowiłam dla przyzwoitości chociaż nazwy miast skrócić do jednej, symbolicznej litery".
A ja się pytam, po co? Po to, żeby pokazać, że taka historia może zdarzyć się w każdym zakątku świata (w tym wypadku Polski) ? Po to, żeby uzmysłowić czytelnikom, że tacy ludzie są wszędzie? A może po to, żeby było anonimowo? Być może, ale to sprawiło, że te miasta i miejscowości stały się dla mnie takie ... bezpłciowe.Nie wiedziałam, czy W. to Warszawa, Wrocław, czy Bóg wie, co jeszcze. Nie miałam wyobrażenia, czy pensjonat, do którego pojechali bohaterowie jest w górach, czy nad morzem, a może gdzieś w centrum. Masakra.
Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę wyrazić się o tej powieści pozytywnie, tym bardziej, że na początku zarys fabuły naprawdę wydawał mi się ciekawy. Nie ukrywam, że były chwile, w których nie mogłam oderwać się od czytania; momentami dostrzegałam przebłyski geniuszu. Nagle akcja nabierała fajnego tempa i zaczynała iść w konkretnym kierunku, dialogi między bohaterami nie były wymuszone ani sztuczne, ale te wszystkie elementy złożone w całość po prostu według mnie nie do końca do siebie pasowały. Tego wszystkiego było zdecydowanie za dużo.
To pierwsza opublikowana powieść autorki i doskonale wiem, że chciała dobrze. Zresztą to oczywiste, że każdy autor, także ten debiutujący chce dla czytelnika jak najlepiej. W zależności od gatunku chce go wzruszyć, przestraszyć, rozśmieszyć. I w tym konkretnym przypadku mam wrażenie, że pani Iwona dołożyła wszelkich starań, żeby tych zabawnych sytuacji było jak najwięcej, tylko że to nie zawsze o to chodzi. Czasami mniej znaczy lepiej.
Nie chcę odwodzić Was od przeczytania tej książki, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że wśród Was jest wiele osób, którym ta powieść przypadnie do gustu. I być może większość z Was będzie przy niej pękać ze śmiechu.
Ja nie pękałam, nie zżyłam się też z bohaterami. Liczyłam na dobrą zabawę, ale z przykrością muszę stwierdzić, że historia Julii nie przypadła mi do gustu. Kompletnie mnie nie porwała. Szkoda, wielka szkoda...
/Ania.
"Coś do ukrycia"
Iwona Kowalska
Wydawnictwo Novae Res
Recenzja powstała dzięki współpracy z Wydawnictwem